Przejdź do zawartości

Strona:Andrzej Stopka Nazimek - Sabała.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nad wierzchołkami drzew niebo pokrywało się coraz gęściej chmurami. Wnet zaczął drobny deszcz padać, a do Rosztoki dotarliśmy już wśród strasznej ulewy.
Nié było można dalej ruszać! Deszcz lał jak z cebra i robiło się chłodno. Mieliśmy miny pokwaszone. Sabała tylko jeden uśmiechał się z pod kapelusza i mruczał sam do siebie:
— A co, nie gàdàłek?
Weszliśmy do schroniska. Dla rozgrzania się połknęliśmy kilka kieliszków wódki, a wnet pokazał się i kociołek z gorącą wodą na herbatę. Zasiedliśmy zatem prędko koło stołu, zbitego z białych tarcic.
Sabała widząc, że nam nie wsmak dzisiejsza słota, tak zaczął nas pocieszać:
[1] Dyć to nic — prosem piéknie — bo to u nas tak wse bywà. Dziś tak, jutro inacéj — haj — dziś désc, jutro pogoda.
— Słuhajcie mie teràz, jako im powiém, o nasyk Kościeliskak.
Zerwał się szybko, poskoczył do drugiej izby, gdzie na kominie trzaskał ogień, przygrzał się, a wróciwszy usiadł przy nas i tak począł gwarzyć:

W Staryk Kościeliskak, ka sie skręcà na hà-

  1. Spisał W. Brzega.