Strona:Andrzej Stopka Nazimek - Sabała.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zaràbiaj — padà mu biéda — ale mnie jeść dać musis — haj.
— Idze — padà tén biédàk — do brata, on jest bogaty, to ci jeść dà, kielo bedzies kciała. — haj.
A biéda mu tak padà:
— Ę, jà haw nie głùpià sie rusać. Teleś sie casý staràł, to postaràj sie i teràz. Mnie sie nika rusàć nie kce — haj.
I dobrze nie barzo, wzion biédny brat flinte, nabiéł jom i poseł do lasa, cýby ka co nie upolować. Biéda za nim.
Jaze łazom długo, ale nie widzom nika nic, bo jak jaki dzwiérz biéde uźré, to w uciekaca — haj.
Jaze biéda sie pytà kogo i kielo dzwierzów zabije, a hłop jej tak padà:
— Niedźwiedzie, abo same dzikie świnie bedem strzélàł, bo one majom tłustości duzo, to se pojés, haj. A kielo lotków w lufie, to ik telo nabijem.
Głupi był brat, toz to nie wiedziàł, ze na niego z lotkami nie idź, ino z kulkom duzom — haj.
— E, kielos tyk lotków màs — pyta biéda.
— Kces porahować, to zaźréj.
Wlazła biéda do lufy i zacýna rahować. Hłop zaś za tela okrzesàł kołecek z gałęzie bukowéj