jakby w wodę; od okna płynął blask latarni; tą ścieżką światła szedłem chwiejnie ku milczącemu zegarowi. Stawiałem krzesło bezszelestnie, by mi za stopień posłużyło, i otwierałem szafkę, w której wagi złote lśniły i wahadeł tarcze, jak dwa księżyce. Zeszyt brałem i latarkę, którą przy nim kryłem. Z zimna drżąc kryłem się w pościel rozpaloną — z kołdry tworzyłem grotę — białe fałdy w świetle latarki były lodem i śniegiem, lampka ogniem — przy ogniu zeszyt otwierałem — mag i pustelnik, i wygnaniec. Niecierpliwie mijałem znane obrazy z wczesnych dziejów: chrzest Polski, Mieszko i Dubrawa, Leszek w Gąsawie (biały, nagi, z konia upada pod ciosami), zjazd w Łęczycy — wszystko to ciemne, nieporządne, w skali powiatu. Potem lepiej: Grunwaldy, Chocimie i Kirchholmy — gromady koni, hełmów, skrzydeł. I znowu chaos: jakieś sejmy zerwane, rokosze, konfederacje, elekcje, pakty, awantury. Z niechęcią patrzę w nowych królów golone twarze, długie włosy, kryzy z koronek przy podbródkach, pończochy białe ze sprzączkami, bufiaste spodnie w paski, jakich sam nie chciałem nosić, gdy podobne kupiono dla mnie w firmie Bébé; wreszcie warkocze z kokardami... Ze wstydem przerzucałem karty haniebne, zniewieściałe, i jak ten kaznodzieja blady, z rozwianym włosem, wołałem: „Zginiecie, biada, w takim stroju...” Aż przyszła chwila: żołnierze obcej armii stają w drzwiach. Chłopy zdrowe, wielkie, z wąsami; czapy na łbach jak infuły, u ramion sterczą długie sztyki — a kupa ich, i ślepia trzeszczą, gotowi kogo trzeba brać: króla w peruce i pończochach, biskupów w lokach i koronkach, białe damy, co w lożach jak w teatrze siedzą z chusteczkami, jak ciotki moje, przy spłakanych oczach. Czy wariata tego, co do stóp króla padł z piersią nagą, na której rany i szkaplerze za jego sprawą tylko
Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/63
Wygląd