Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie żył — tak pisało — ale jeszcze raz go chować chcieli, bo gdy pomarł, nie wiedzieli ludzie oni, co go znali, kto to był. Skrył się, uciekł, czy nakłamał tak o sobie — tego nie wiem — panicz lepiej wiedzieć będzie, w szkole o nim pewnie uczą. Wtedy wspomni panicz, żem go wiózł — ten, znaczy, odgrzebany proch. Proch — powtarzał głową kręcąc — i koni sześć, srebra, drzewa, sukna huk, i biskupy, i sokoły, bractwa, cechy, strzelcy. A co księży!... I ludu moc. A płakali! Dzwony biły...
Bajał Dubiel, jak to zwykle baje gmin. Stangreta władze umysłowe stępione były alkoholem, który od lat wielu płynął w jego krwi. Policzki jego barwił czerwony kwiat upleciony z drobnych żyłek, który siniał, kiedy Dubiel wpadał w uniesienie albo w złość.
— Dzwony! — chrypił — a Zygmunt, dzwon królewski, ten największy pono w świecie, to ci mówię — jako organ grał. I śpiewał chór. W kwiatach i chorągwiach miasto całe. I płakali, i płakali. Jadę, konia w pysku trzymam, kości moje połamane bolą, wszystko boli, bo to taki pogrzeb trwa a trwa. Myślę: zlecę i stratuję znowu, w bok odwloką, już nie złożą drugi raz. Nikt nie spojrzy nawet w kupkę kości utarzaną w końskim łajnie, w kwiatach, wstęgach, co nimi był bruk zasłany — ani nie usłyszą krzyku, bo w ten proch, który wiezę, patrzą wszyscy. A w oczach ciemno, z nieba leci skwar na moje sukna czarne, na mój upiórzony łeb. Myślę: ty się, Dubiel, trzymaj mocno, ty się nie złam, to jest jakbyś teatr grał. Ludzie patrzą, żagwie płoną, świece w oknach i w latarniach gaz — choć to dzień był — cisza taka, tylko płacz i śpiew z daleka, i kopyta klapu — klap po bruku. Nie psuj, mówię, Dubiel, gry, nie upadaj, nie umieraj. Ludzie płaczą — nie przeszkadzaj, ludzie