Strona:Anafielas T. 3.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
111

Ruszyli; przed niemi już lasy się walą
I mostem im ścielą pokornie pod nogi.
Czerń drzewa podcina, a sioła się palą,
A dymy, zniszczenie, wytknęły im drogi.

I idą w milczeniu, bez chwili wytchnienia;
Gdzie wejdą, lud jeszcze u ognisk zastają;
I wieść ich, co z wiatry na skrzydła się mienia,
Nie może wyprzedzić, tak szybko się gnają.

Aż przyszli pod Wyłok, gdzie wodzem Bazyli;
Z Smoleńskich on Xiążąt, lecz z Dymitrem trzyma;
I twierdzę drewnianą próżno osaczyli,
Gdy dobyć jéj szturmem Olgerd czasu nie ma.

Gród został niewzięty, wódz tylko dał życie,
I ciągną a ciągną bez ustanku daléj;
W Sobotę aż Wielką ujrzeli o świcie
Kreml biały i Moskwę, i pochód wstrzymali.

Tu stoją. Nazajutrz, gdy Dymitr ze dworem
Na jutrznię do cerkwi wychodzi spokojny,
Spogląda — na górze Pokłonnéj taborem
Litwini już leżą, jak mrówię lud zbrojny.

A poseł Olgerdow przynosi mu jaje.
— Weź, Kniaziu Dymitrze, i spójrzyj dokoła.
Kniaź Olgerd ci miecz twój i krzemień oddaje.
Kniaź Olgerd co przyrzekł, to strzymać podoła. —