Strona:Anafielas T. 2.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
64

Piérwszy ich ciężkiém przekleństwem powitał.
— Kłoście? zkąd? Jakiém prawem w moim lesie? —
Związać, do zamku odesłać związanych! —
Milczeli, z strachu osłupieli słudzy —
Wtém Mindows przeciw nieznajomym skoczył,
Stanął — i słowa nie wyrzekł zdziwiony.

Piérwszy był łowiec z posiwiałym włosem,
Twarzą zoraną marszczki glębokiemi,
Silny, barczysty, znać nie z meszką tylko
W puszczach się dawniéj sam na sam potykał.
Na twarzy miecza znaczne były ślady,
Jak stare drogi zarosłe darniną;
Jednego oka brakowało w głowie,
Usta, przecięte wpół, sine wisiały.
Straszny był jeszcze, ze brwią namarszczoną,
Z czołem jak chmury piętrzącym się w wały,
Postawą dębu starego, piorunem
Roztrzaskanego, z zdrowemi konary,
Wzniesioném czołem i barki silnemi,
Któremi jeszcze wiatróm się urąga.

Drugi myśliwy tak przy nim wyglądał,
Jak kwiat, co rośnie pod dębu gałęźmi.
Krew z mlékiem lice, wysmukły jak brzoza,
Co po nad krzaki wyskoczy schylone,
I wzniesie czoło liśćmi umajone.
Długie mu włosy na barki spływały,