Strona:Anafielas T. 1.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
219

Choć przyjaznemi przemawiał słowami,
Zazdrośném sercem źle gościowi życzył,
I na miecz patrzał u boku zwieszony,
Jeszcze niedźwiedzia posoką zbroczony.
— Gościu mój! — rzecze — sto za jeden mieczów,
Stu niewolników, jeśli chcesz, w zamianę. —
— Ten miecz — rzekł Witol — pamiątka jedyna.
Braci, rodziny nie mam w swoim kraju.
On bratem moim, przyjacielem, sługą,
On mi po ojcu przybranym puścizną.
Za twą koronę, i kraj twój, o Królu,
Miecza mojego nie oddam w zamianę. —
Umilkł; a stary spójrzał nań ponuro
I wzrok pochmurny przed siebie utopił.

Kiedy za stołem usiedli i piją.
Słudzy gorące roznoszą mięsiwa,
Dworscy im w rogi białe miody leją,
Gęślarze pieśni wojennemi bawią,
A stary, ślepy, odwieczne im dzieje
Przeciągłym głosem wśród pieśni powtarza.
Nagle, jak gdyby góra się zatrzęsła,
Stu koni biegiem i stu koni rżeniem
W okno zamczyska bije tentent wielki
I po powietrzu rżenie się rozlega.
Król klaczy swojéj poznał głos miłośny,
A Witol Jodzia zapalczywe rżenie.
Król, gniewem płonąc, porwał się od stoła.