Strona:Anafielas T. 1.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
142

Mizerną strawę, i, szepcąc modlitwy,
Rzucił ofiarę, nim zaczął pożywać.

Witol w milczeniu spoglądał na niego.
— Idziesz daleko — rzekł mu wróżbit stary —
A z czémżeś, bracie, wybrał się na drogę?
Czy masz ty zapas? czy ufasz w gościnę? —
— W imie Nemejas i Peskia gdy wezwę,
Któż mi ogniska i chleba odmówi? —
— O! jest już Maras[1] na Litwie oddawna,
A to znak przecię jest niegościnności.
Źleś się, mój młody, wybrał w długą drogę. —
— Mam łuk, by ptaka w południe zastrzelić,
I miecz, by drzewa na ogień narąbać. —
— Nie zawsze ptaki na podróżnych lecą,
Nie zawsze lasy będziesz miał na drodze.
A wieszże drogę do ojca mogiły? —
— Wiém — odpowiedział Witol zadziwiony,
Zmierzając starca oczy ciekawemi.
Lecz Sigonota na dół spuścił głowę,
I znów spokojny jedzenie pożywał.
— Pozwól — rzekł potém — powróżyć na drogę. —
— Nie mam, mój ojcze, czém za wróżbę płacić. —
— A kiedy nie chcę od ciebie zapłaty? —
— To i ja wróżby od ciebie nie żądam. —
— Dasz mi twych włosów garsteczkę w zastawie. —
— Nic nie dam, ojcze! — Witol powstał z ziemi

  1. Mór.