Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zwracały się ku Vélizy, wysokiego wzgórza o runie rudem, las drzew wysokich, ścieśniony i smutny... Jan zatrzymał się nagle.
— Możebyśmy trochę odpoczęli?
Usiedli na długiem drzewie, powalonem na ziemię: był to stary dąb, ile miał niegdyś gałęzi tyle mu ran zadano teraz siekierą. By to to miejsce dosyć ciepłe, rozweselone bladem odbiciem światła i dolatującym zapachem fiołków.
— Jak tn miło!... — rzekła omdlewająco, zwieszając się na jego ramienia i szukając, w któremby miejscu pocałować go w szyję. Odsunął się trochę i wziął ją za rękę. Wtedy widząc, że twarz jego nagle przybiera ostry wyraz zawołała z przestrachem:
— Co to? co się stało?
— Mam złą wiadomość, moja biedna przyjaciółko... Hédouin, wiesz, ten co pojechał w mojem miejscu...
Mówił z trudnością, głosem tak chrapliwym, że dźwiękiem swym jego samego zadziwiał, leci który nabierał siły ku końcowi tej, z góry obmyślanej, historyi. Hédouin zachorował, przybywszy na miejsce, on więc wskutek urzędowego polecenia ma go zastąpić... Zdawało mu