Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mając wyjechać w nocy, odwiozłem ją do domu, ale smutni oboje, milczeliśmy. Nie podziękowała mi nawet za paczkę, którą jej wsunąłem do kieszeni, żeby miała z czego żyć spokojnie rok lub dwa. Gdyśmy przybyli na ulicę Labruyére, zażądała, bym poszedł na górę... Nie chciałem. „Proszę cię... tylko do drzwi“. Alem zaciął i nie poszedłem. Miejsce już miałem zamówione, rzeczy upakowane, wreszcie, za dużo razy powiedziałem, że wyjadę... Schodząc, z wezbranem nieco sercem, słyszałem, że coś Wołała: „prędzej niż ty...“ alem nie zrozumiał, aż na ulicy... ach!...
Z okiem utkwionem w ziemię, zatrzymał się, przed strasznem widmem, jakie mu chodnik przedstawiał teraz na każdym kroku, przed masą bezwładną, czarną, rzęrzącą...
— Umarła we dwie godziny potem, nie powiedziawszy jednego słowa, nie wydawszy jednego jęku, wpatrując się we mnie swą złotą źrenicą. Czy cierpiała? Czy mnie poznawała? Położyliśmy ją na łóżku, ubraną, w dużej mantyli koronkowej, co zasłoniała jedną stronę głowy, żeby ukryć ranę w czaszce. Bardzo blada, z odrobiną krwi na skroni, była jeszcze ładna i taka słodka. Ale gdym się pochylił, żeby ze-