Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przyjrzyj się, jaki on piękny — mówiła Fanny, bardzo dumna ze swego nabytka i zmuszała Gaussina, żeby podziwiał to czoło wyrażające zaciętość, te rysy drobne, delikatne, pod chłopską opalenizną, to kształtne ciałko, krzyże szerokie, ramiona pełne, nóżki jakby u małego fauna, długie, nerwowe i już porastające meszkiem u dołu. Wpatrywała się w te dziecięce powaby, aż do zapomnienia.
— Przykryj że go, będzie mu zimno — powiedział Jan, na którego głos drgnęła, jakby ze snu zbudzona. Podczas kiedy czule obwijała chłopczynę, wydawał on długie westchnienia i łkał, ogarnięty falą rozpaczy, nawet przez sen.
W nocy, zaczął coś mówić, sam do siebie w chłopskiem narzeczu. Fanny wsłuchiwała się, nie rozumiejąc, ale Jan, na chybi trafi, w przypuszczeniu, że on prosi, żeby go Menina kołysała, zaczął bujać ciężką kolebką. Chłop czyna uspakajał się coraz bardziej i nareszcie usnął, trzymając w rączce grubej i szorstkiej, rękę Jana, w przekonaniu, że przy nim jest Menina, zmarła przed dwoma tygodniami.
Byłto niejako dziki kot w domu: drapał, kąsał, jadł na uboczu, mrocząc, skoro się kto