Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

co się stało, kiedy Jan, wołając: „szaleniec ze mnie... szaleniec...“ uciekał już w pole a kamienie z ponurym łoskotem staczały mu się pod nogi.
Przy śniadaniu, oznajmił on, że odjedzie tegoż wieczoru, wezwany przez ministra. „Jakto, odjeżdżasz już?...“ „Mówiłeś, że...“ „Dopiero coś przyjechał!...“ Niebyło końca okrzykom i błagalnym proźbom. Ale niemógłby dłużej pozostać wśród swoich, bo objawy przywiązania ich zatrute były wzburzającym, jadowitym wpływem Safony. Zresztą, alboż nie poświęcił się dla aich, wyrzekając się wspólnego z nią mieszkania? Nieco później nastąpi zupełne zerwanie a wtedy wróci on kochać i ściskać tych zacnych ludzi, bez wstytu i z zupełną swobodą.
Noc już zapadła, dom cały we śnie się pogrążył, światła były pogaszone, gdy powrócił Cezary, który odwoził synowca, na pociąg awinioński. Skoro dał koniowi owsa i zbadał niebo, zwyczajem ludzi, co z ziemi żyjąc, ciągną wróżby o pogodzie, miał już wejść pod dach, kiedy ukazała mu się biała postać na ławce tarasowej.
— Czy to ty, Diwonno?