Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Naraz, łańcuch wydał mu się ciężki, zimny i krępujący. W nocy nie spał, zarówno jak i ona i leżąc obok siebie w tem ogromnem łóżku, marzyli z otwartemi oczami, o tysiąc mil jedno od drugiego.
Na szczęście, ten popłoch nie wznowił się i powrócili do swego trybu życia spokojnego i rozkosznie ustronnego. Gdy zima minęła i prawdziwe słońce ukazało się wreszcie, siedziba ich stała się jeszcze piękniejszą, powiększona tarasem i namiotem. Wieczorem, jadali tam obiad, pod zielonkawem niebem, które pruły jaskółki w swym chyżym locie.
Z ulicy dochodziły powiewy ciepłe i odgłosy sąsiednich domów; ale najlżejszy podmuch wietrzyku do nich należał i godzinami całemi dumali tam, siedząc pociemku, kolano przy kolanie. Jan przypominał sobie podobne noce nad Rodanem; marzył o konsulatach dalekich, w krajach bardzo gorących, o pokładach odpływających okrętów, gdzie wietrzyk miałby właśnie takie długie tchnienia, od jakich drgała firanka u namiotu. A gdy niewidzialna pieszczota szeptała mu na ustach: „kochasz mię?...“ powracał zawsze z bardzo daleka, żeby odpowiedzieć: „O! kocham cię“. Tak to bywa z bar-