Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/030

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chwili z ogromnym pękiem zroszonych kwiatów polnych.
— Teraz śpijmy — powiedziała, rozsypując na łóżku tę wonną świeżość flory porannej, która orzeźwiła dokoła nich atmosferę. Nigdy jeszcze nie wydała mu się tak ładną, jak kiedy wchodziła do stodoły ze śmiechem, w tem półświetle, z rozwianemi włosami i z wiązką bujnych traw w ręku.
Innym razem jedli śniadanie w Ville d’Avray, nad stawem. Poranek jesienny przysłaniał mgłą wodę cichą i las czerwieniejący się od rdzy naprzeciwko nich. Sami jedni w tym ogródku restauracyjnym, całowali się, zajadając jakieś małe rybki.
Naraz, z prostego szaletu z okrąglaków, sterczącego na grubych konarach platanu, pod którym nakryto im stolik, zawołał głos silny i filuterny: „Słuchajcie... kiedy będzie koniec waszego dziobania się...“ To rzeźbiarz Caoudal ze swą twarzą lwią i rudym wąsem, wychylił się z okienka.
— Mam wielką ochotę zejść do was na śniadanie... Taki osowiały siedzę tu na drzewie.
Fanny nie odpowiedziała, widocznie była nierada z tego spotkania; on zaś, przeciwnie