Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

aby mu przez to nie zaszkodzić. Widzi więc pani dobrodziejka, widzicie i wy również.
Napróżno Agnieszka i kupcowa starały się zbijać te jego dowodzenia; don Abbondio wracał do nich ciągle, coraz coś nowego jeszcze dodając; każdy zostawał przy swojém; sprawa nie posuwała się ani na włos. Wtém do pokoju wszedł Renzo krokiem pewnym, z twarzą, z któréj można było wyczytać, iż jakąś wielką nowinę przynosi, i rzekł:
— Pan markiz... przyjechał.
— A toż co ma znaczyć? Dokąd przyjechał? — spytał don Abbondio, podnosząc się z krzesła.
— Przyjechał do swego zamku, który należał pierwój do don Rodriga; bo ten pan markiz jest dziedzicem fideikomisu, jak mi mówiono, tak, iż teraz niéma już żadnéj wątpliwości. Co do mnie, byłbym bardzo szczęśliwym, gdybym się mógł dowiedziéć, że ten biedny człowiek umarł jak dobry chrześcijanin. Dotychczas, modląc się za niego, mówiłem Ojcze nasz, teraz będę już mówił Wieczny odpoczynek. A ten pan markiz to ma być bardzo zacny człowiek.
— O! tak — rzekł don Abbondio — i ja nieraz słyszałem, że to pan co się zowie porządny, człowiek staréj daty. Ale czyżby to istotnie miało być prawdą?..
— Zakrystyanowi wierzyłby proboszcz dobrodziéj?
— Albo co?
— A to, że on go widział na własne oczy. Ja kręciłem się tylko w pobliżu zameczku, a mówiąc szczerze, umyślnie tam poszedłem, bom sobie powiedział: tam muszą przecież coś wiedziéć. Od kilku osób tę samę nowinę słyszałem. A potém spotkałem Ambrożego, który właśnie stamtąd wracał i który, jak mówiłem, widział w żywe oczy pana markiza. Możeby ksiądz proboszcz chciał Ambrożego posłuchać? Właśnie dlatego przyprowadziłem go z sobą; czeka na podwórku.
— A dobrze, posłuchajmy go — rzekł don Abbondio.
Renzo wyszedł i wrócił po chwili z zakrystyanem, który rzecz całą potwierdził, dodał wiele nowych szczegółów, rozwiązał wszelkie możliwe wątpliwości, i spełniwszy wszystko, czego od niego wymagano, poszedł sobie do domu.
— Ach! więc umarł! więc naprawdę nie żyje! — zawołał don Abbondio. — Dzieci moje, widzicież, jak to ręka Opatrzności niektórych ludzi dosięgnąć potrafi! Wiecie, to rzecz ważna, to rzecz wielka! Jakaż-to ulga dla całéj téj biednéj okolicy! Wszak on każdemu życie zatruwał! Ten mór, to była straszna klęska, ani słowa, ale ztémwszystkiém w niektórych wypadkach był on téż