Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

białe jak mleko, bili pięściami, potrącali nogami, nawpół go ciągnęli, nawpół popychali do drzwi, i jeżeli go nie zabili na miejscu, to tylko dlatego, aby go zawlec do więzienia, do sędziów na męki. — Widziałem go wówczas tak wleczonego — powiada Ripamonti — i niczegom się więcéj o nim nie dowiedział; sądzę jednak, że niedługo potém musiał ducha wyzionąć.
Drugie zdarzenie (a to miało miejsce nazajutrz po tém pierwszém) było niemniéj dziwne, chociaż mniej tragiczne. Trzej młodzi Francuzi: literat, malarz i mechanik, podróżujący po Włoszech, aby poznać ich przyrodę i starożytności i aby tu wyszukać jakiego zarobku, zwiedzając Medyolan, zbliżyli się do jednéj z zewnętrznych części katedry i stojąc tak przed nią, przypatrywali się czemuś z wielką uwagą. Jakiś przechodzień spostrzegł to, zatrzymał się zaraz i dał znak innemu, aby się doń zbliżył; po chwili było ich już kilku, wkrótce spora gromadka, która nie spuszczała z oka i śledziła najlżejsze poruszenia tych, których strój, sposób noszenia włosów i sakwy świadczyły jasno, że są cudzoziemcami, a co gorsza Francuzami. Jak gdyby dla upewnienia się, że to marmur rzeczywisty, trzej towarzysze wyciągnęli ręce i dotknęli ściany. W tejże chwili lud ich otoczył, schwytał i bijąc, powlókł do więzienia. Szczęście-to dla nich było niemałe, że pałac sprawiedliwości znajduje się nieopodal katedry, a szczęście stokroć większe, że ich uznano za niewinnych i wypuszczono na swobodę.
Takie rzeczy zdarzały się nietylko w mieście: szał szerzył się niemal z równą szybkością, jak zaraza. Podróżny, którego wieśniacy spotkali gdzieś na uboczu, zdala od bitéj drogi, lub który na gościńcu zatrzymywał się i spoglądał to w tę, to w owę stronę, albo na ziemi się rozciągnął, aby wypocząć; obcy człowiek, którego twarz lub ubiór mogłyby się wydać podejrzanemi: każdy z takich był już niezawodnie namaścicielem. Lada ostrzeżenie, lada okrzyk, choćby przez dziecko na ich widok wydany, wystarczał, aby uderzono we dzwony na trwogę, aby lud, nadbiegając zewsząd, obsypywał nieszczęśliwych gradem kamieni, lub rzuciwszy się na nich wściekle, zawlókł do więzienia. Spotkało to nawet samego Ripamontego. A więzienie w niektórych razach i do pewnego stopnia było, że się tak wyrażę, deską zbawienia.
Tymczasem dekuryonowie, nie zrażeni odmową mądrego prałata, ciągle nań nalegali, a te ponowne ich prośby cały lud popierał gorąco. Fryderyk jeszcze się przez pewien czas opierał; starał się ich przekonać o słuszności tych przyczyn, dla których nie chciwi przystać na ich żądanie; lecz cóż mógł zdziałać jeden człowiek, chociażby najrozumniejszy, w walce ze zdaniem i prośbami ogółu? Zresztą przy takim stanie pojęć, jaki podówczas istniał wogóle,