— I cóż ty na to? — spytał don Abbondio Perpetui.
— A to, że nic świetniejszego być nie może, że sam Pan Bóg musiał natchnąć panią Agnieszkę i że zaraz trzeba ruszać w drogę.
— A potém?..
— A potém, a potém, byleśmy się do zamku dostali, to tam już dobrze nam będzie. Przecie wszyscy to wiedzą, że ten pan teraz nie myśli o niczém inném, jak tylko o pomaganiu bliźnim, więc i jemu także miło będzie dać nam u siebie przytułek. Tam, na samej granicy, a do tego tak wysoko, już ja ręczę proboszczowi, że żołnierze nie zajrzą. A potém, a potém i jeść nam przecie dadzą; w górach zaś, skoroby się skończyły te nasze szczupłe zapasy — i mówiąc te, układała je w koszu na bieliźnie — no, to źleby z nami być mogło.
— Ale czy się nawrócił, czy się naprawdę tak poprawił, hę?
— No, proszę! czyż można jeszcze o tém wątpić po tém wszystkiém, co o nim opowiadają, po tém wszystkiém, co proboszcz na swoje własne oczy widział?!
— A gdybyśmy mieli wpaść w matnię?
— W jaką matnię? Niech mi ksiądz proboszcz daruje, ale z tméi wszystkiemi obawami i z tym zbytkiem przezorności toby się nigdy do żadnego postanowienia nie przyszło. Poczciwa pani Agnieszko! dobra-to myśl naprawdę przyszła wam do głowy. — I postawiwszy koszyk na stole, przesunęła ręce w jego pasy skórzane i wzięła go na plecy.
— A czy nie możnaby było — rzekł don Abbondio — znaléść jakiego człowieka, któryby poszedł z nami, żeby w razie niebezpieczeństwa mógł zaopiekować się swoim proboszczem? Bo gdybyśmy przypadkiem mieli spotkać jakiego łotra (a teraz, niestety! sporo ich się włóczy), powiedzcie same, jaką mógłbym mieć z was pomoc?
— Otóż jeszcze coś nowego, żeby tylko czas tracić! — zawołała Perpetuą. — Właśnie teraz pora szukać takiego człowieka, teraz, kiedy każdy myśli o sobie I.. No, chodźmy! Niech ksiądz proboszcz idzie po kapelusz i brewiarz i chodźmy.
Don Abbondio poszedł i wrócił po chwili z brewiarzem pod pachą, z kapeluszem na głowie, ze swoim kosturem w ręku, i wyszli wszyscy troje przez drzwi, wiodące na placyk. Perpetuą zamknęła drzwi, raczéj dlatego, aby nie zaniedbać formalności, niż aby ufność jakąś miała pokładać w tym zamku, i schowała klucz do kieszeni. Don Abbondio, przechodząc obok kościoła, spojrzał nań i mruknął sobie pod nosem: — Do ludu należy strzedz go, bo jemu służy. Jeżeli mają trochę przywiązania do swego kościoła, to o jego obronie pomyślą, jeżeli nie mają, tém gorzéj dla nich.
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/150
Wygląd
Ta strona została przepisana.