Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kardynał nie miał we zwyczaju używać na swoję lub czyjękolwiek obronę ani strzelby, ani miecza, ani brawów.
— Jakżeście nie pomyśleli o tém — ciągnął daléj kardynał — że skoro tym niewinnym, tym prześladowanym nie pozostało już żadnéj innéj drogi ratunku, toć przecie ja byłem, ja, którybym ich przyjął, przygarnął, obronił, gdybyście ich do mnie przysłali, gdybyście przysłali tych nieszczęśliwych i opuszczonych do biskupa, jako jego własność, jako cząstkę kosztowną, nie powiem tego, co jest powierzone jego pieczy, lecz tego, co stanowi skarb jego najdroższy. A o was ogarnąłby mię wielki niepokój i nie usnąłbym pierwéj, nimbym się nie zapewnił, że wam jeden włos z głowy nie spadnie. Czyż wam się zdaje, że nie potrafiłbym i nie miałbym sposobów do ratowania waszego życia? Czy wam się zdaje, że zuchwałość tego człowieka nie zmniejszyłaby się, a nawet nie znikła, zupełnie, skoroby się dowiedział, że ja wiem o wszystkieém i że postanowiłem użyć na waszę obronę wszystkich środków, któremi mogę rozporządzać? Nie wiedzieliścież o tém, że jeżeli człowiek tak często obiecuje więcej niż może dotrzymać, to nieraz również grozi tém, czegoby się nie ważył dokonać? Nie wiedzieliścież, iż niegodziwość opiera się nietylko na własnéj sile, ale i na łatwowierności i na przestrachu słabych?
— Zdania Perpetui! — pomyślał znowu don Abbondio, nie zastanawiając się jednak nad tém, że właśnie ta dziwna zgodność zdań jego służącéj i Fryderyka Borromeusza co do sposobu, w jaki mógł i powinien był wówczas postąpić, świadczy silnie przeciwko niemu.
— Ale wy — ciągnął daléj i zakończył kardynał — nie widzieliście i nie chcieliście widziéć nic innego nad niebezpieczeństwo, które zagrażało waszemu ciału; cóż więc dziwnego, że wydało wam się tak straszném, iż aby się go ustrzedz, woleliście o wszystkiém inném zapomniéć, woleliście wykroczyć przeciwko najświętszym obowiązkom.
— Ale bo to dlatego, że ja widziałem te okropne twarze — wyrwało się naszemu don Abbondiowi — że słyszałem ich groźby, Wasza, pasterska mość dobrze mówi, ale trzeba było być wówczas w skórze biednego księdza i znaléść się w takich okolicznościach!
Zaledwie to powiedział, a już sobie przygryzł język; spostrzegł, że dał się zanadto opanować rozdrażnieniu i zawołał w duchu: — Masz! teraz dopiéro będziesz się miał zpyszna! — Lecz jakież było Jego zdziwienie, kiedy podnosząc wzrok nieśmiały i trwożny na twarz tego człowieka, którego żadną miarą ani zrozumieć, ani poznać nie mógł, nagle dostrzegł na niéj zmianę, przejście od wyrazu