Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nigdy przychodzić z próżnemi rękami. Opowiedz mu wszystko; a zobaczysz, że potrafi ci odrazu dać tak piękną radę, iż nam nie przyszłaby na myśl nawet, choćbyśmy cały rok sobie głowy suszyli.
Renzo z ochotą przystał na ten projekt, Łucyi podobał się również; a Agnieszka dumna z tego, iż powstał w jéj głowie, wyciągnęła jeden po drugim wszystkie cztery kapłony z kojca, zebrała razem osiem ich nóg, robiąc z nich jakby pęczek kwiatów, następnie związała je sznurkiem i wręczyła biedne stworzenia narzeczonemu, który zamieniwszy jeszcze z kobietami kilka wyrazów otuchy i nadziei, wymknął się w pole przez ogród, z obawy aby go nie spostrzegły wiejskie dzieciaki, bo wiedział dobrze, iż biegłyby za nim wołając: pan młody! pan młody! Tak więc trzymając się zdaleka od wielkiéj drogi, szedł ścieżynami przez pola, trzęsąc się z gniewu, myśląc o swém nieszczęściu i o tém, w jaki sposób rzecz całą szanownemu doktorowi ma przedstawić. Łatwo sobie może czytelnik wyobrazić, jak miłą podróż musiały odbywać owe cztery ofiary związane razem w jeden pęczek, wiszące na dół głowami i znajdujące się do tego w ręku człowieka, który będąc miotany przez tyle uczuć gwałtownych, bezwiednie ruchami wyrażał myśli, co chwila zmieniające się w jego głowie. To gniewnie rękę podnosił, to zrozpaczony opuszczał ją nagłe, to znów trząsł nią w powietrzu, jakby komuś groził i kazał co chwila podskakiwać owym czterem główkom kapłonim, które tymczasem starały się jedna drugą dziobać, jak to, niestety, zbyt często się zdarza pomiędzy towarzyszami niedoli.
Przyszedłszy do miasteczka, spytał o mieszkanie doktora; wskazano mu je i zaraz się tam udał. Wchodząc czuł owo zakłopotanie, które zwykle ogarnia niepiśmiennych biedaków, wówczas gdy mają stanąć przed jakim wielkim panem, lub uczonym człowiekiem, i zapomniał odrazu całéj mowy, którą w drodze ułożył i w któréj gładko i wyraźnie miał swoję sprawę doktorowi przedstawić; lecz, rzuciwszy okiem na kapłony, odzyskał nieco odwagi. Wszedł do kuchni i spytał sługę, czy może się widziéć z panem doktorem. Służąca, spostrzegłszy kapłony, zaraz po nie sięgnęła; lecz Renzo nie chciał ich z rąk wypuścić, bo uważał za stosowne, aby pan doktór widział i wiedział, że przyniósł mu coś w upominku. Właśnie w téj chwili, gdy kobieta mówiła — oddaj i idź do pana — pan w swéj własnéj osobie zjawił się na progu. Renzo ukłonił się bardzo nisko: doktór powitał go łaskawie, i powiedziawszy: — chodź tu, mój chłopcze — wprowadził go do swéj pracowni, w któréj zwykł był zasięgających jego rady przyjmować. Była-to duża izba: na trzech jéj ścianach wisiały wiezerunki dwunastu cezarów, czwartą zajmowała ogromna szafa otwarta z pół-