jeszcze odłożyć, wówczas napiszę do moich kobiet, aby przyjeżdżały. A zresztą, dlaczegóż miałbym czekać tak długo? Przecież z tym małym zapasem pieniężnym, który one mają i który ja posiadam, jakośbyśmy i tak tę zimę przeżyli. Czyż nie lepiéj tutaj, wszystkim razem, biedę klepać? Proboszczów wszędzie podostatkiem, one przyjadą, pobierzemy się, urządzimy jako tako i... Ach, cóżby to było za szczęście tak we troje wyjść sobie kiedy na przechadzkę na tę drogę! Pojechalibyśmy kiedy aż do Addy, tam, na to miejsce, gdzie na brzeg wysiadłem, pokazałbym im na przeciwległym brzegu owe zarośla, przez które się przedzierałem, a kto wié może i łódkę, która mię przewiozła.
Wreszcie przybywa Renzo do miasteczka, w którém mieszkał Bartolo; zdaleka jeszcze spostrzega jakiś dom bardzo wysoki, wyróżniający się z pomiędzy innych zabudowań, mający wiele długich, wąskich okien — to pewnie przędzalnia — myśli sobie i prosto ku niéj podąża, wchodzi, i wśród łoskotu wody, która koło obraca, pyta zaraz, głosem podniesionym, aby się dać słyszeć o pewnego Bartola Castagneri, medyolańczyka.
— Pan Bartolo? A oto tam stoi.
— Pan? dobry znak — pomyślał Renzo i pośpieszył do krewniaka. Bartolo obejrzał się, spostrzegł nowoprzybyłego, który stał już przed nim, mówiąc: — otóż jestem! — wydał okrzyk zdziwienia i radości, wyciągnął ręce i padli sobie w objęcia. Po tém pierwszém powitaniu, gdy już się nacałowali i naściskali do woli, Bartolo odprowadził Renza daléj nieco w głąb fabryki, gdzie łoskot wody i kół był mniéj ogłuszający i rzekł:
— Cieszę się, że ciebie widzę, ale naprawdę dziwny z ciebie człowiek. Tyle razy zapraszałem cię, nigdyś się nie dał namówić, a teraz, raptem się zjawiasz, gdy o robotę najtrudniéj.
— Jeżeli mam prawdę powiedziéć, to i teraz nie z własnéj woli przybywam — rzekł Renzo, i o ile się dało najzwięźléj, choć nie bez silnego wzruszenia, opowiedział mu wszystkie swe bolesne przygody.
— A, to co innego — rzekł Bartolo. — Biedaczysko, tożeś się nacierpiał! Ale, dobrześ zrobił, żeś prosto do mnie tu przyszedł, ja cię nie opuszczę. Wprawdzie nie takie to teraz czasy, aby nowych robotników przyjmować; każdy gospodarz zaledwie może utrzymać tych, których już ma u siebie, a jeżeli ich nie odprawia, to jedynie dlatego, aby ich nie stracić i nie zgubić całego przedsiębiorstwa, o co mu więcéj chodzi z pewnością, niż o straty tymczasowe, ale mój gospodarz, to dobry człowiek, przytém bardzo mnie lubi i jest o wiele zamożniejszy od innych, a nawet, uważasz, mogę to śmiało powiedziéć, mnie głównie zawdzięcza to, że tak dobrze
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/285
Wygląd
Ta strona została przepisana.