Strona:Aleksander Szczęsny - Baśnie Andersena.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzież są twoi synowie? — zapytał książę.
— Głupiec potrafi pytaniami swemi zadać robotę dziesięciu mędrcom — odparła na to kobieta. — Synowie moi są dojrzali i nigdy nie opowiadają się z góry. Pewno bawią się teraz piłkami obłoków tam wysoko w świecie — i mówiąc to, wskazała ręką w górę.
— Tak, tak, — przemówił książę — ależ dostaję ostre odpowiedzi; nigdy nie zdarzyło mi się usłyszeć czegoś podobnego od kobiet, które dotychczas spotykałem.
— Nie mają one nic innego do roboty, jak dawać słodkie odpowiedzi. A ja muszę być stanowczą, aby utrzymać w karbach moich zuchów. Czy widzisz te cztery worki, wiszące na ścianie? Lękają się oni ich taksamo, jak ty kiedyś rózeczki zatkniętej za lustrem. Wierzaj mi, że potrafię ich przytrzymać, gdy coś złego zbroją, a wtedy pakuję ich do worków. Tam już niczego nie dokażą. Siedzą cicho i nie wypuszczam ich dopóty, póki to uznam za stosowne. Ale otóż masz jednego.
W tej chwili jaskinię napełniło przeraźliwe zimno i pojawił się wiatr północny. Spadały przed nim na ziemię wielkie ziarna gradu, a śnieg kłębił się wokoło. Wicher odziany był cały w futra niedźwiedzie. Takaż czapa nasuwała się mu aż na uszy, a z brody zwisały długie sople.
— Proszę nie podchodzić do ognia — zawołał książę. — Tak można na nic odmrozić sobie twarz i ręce.
— Odmrozić! — zawołał wiatr i zaczął śmiać się głośno. — Mróz jest mi najmilszy. Skądżeś się tu wziął z temi ostrzeżeniami? Jakżeś trafił do jaskini wichrów?
— To mój gość — przerwała stara — a jeśli ci to nie wy-