Strona:Aleksander Szczęsny - Baśnie Andersena.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

knie córek i śpiewałem: u-u-u, przechodzę, przelatuję. Bo cała wspaniałość przeszła rzeczywiście.
I tak szli wszyscy troje tą samą drogą, którą kiedyś jechali w poszóstnej karecie, szli do poblizkiej wioski nająć sobie nędzny dom, co miał być ich nowem mieszkaniem, mieszkaniem, złożonem z pustych ścian i małych okien. Kruki i kawki leciały nad niemi całym sznurem i krakały szyderczo: precz z gniazda, precz z gniazda! tak, jak wtedy, gdy rąbano las zamkowy.
Waldemar Daa i córki jego rozumiały dobrze głosy ptaków i dlatego z litości dąłem im w uszy, aby nie mogli wszystkiego dosłyszeć. Wreszcie doszli do swej siedziby a ja poleciałem dalej przez nagie pola i bezlistne lasy nad zbałwanione wody cieśniny. U-u-u-u — leciałem tak, jak za dawnych lat — dodał wiatr...
Ale cóż się stało później z Waldemarem Daa i jego córkami? Nie wiemy o tem dotąd. — I wiatr znów zaczyna opowiadać: Ostatni raz widziałem najmłodszą Dorotę, niegdyś tak podobną do białego hiacyntu, ale teraz była to zgarbiona staruszka. Działo się to w pięćdziesiąt lat później, a ona żyła najdłużej, pamiętając wszystko.
Dość daleko od zamku, niedaleko miasta stał teraz nowy dom proboszcza, kryty czerwoną dachówką. Gęsty dym kłębił się nad kominem kuchni i ciągnął w stronę morza, a na końcu ogródka za domem stała żona duchownego z dwiema córkami, patrząc w dal, gdzie na środku pustej łąki stał samotny dąb, zaś pod nim napół zapadła chata miała coś w rodzaju dachu z kawałków gałęzi, trzciny i mchu, ale właściwym jej dachem było ogromne gniazdo bocianie, rozpostarte szeroko na wierzchu tej izdebki. Był to dom, o którym się mówi, że lepiej go nie