Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co też dziadunio wygaduje? wtrąciła Wiera przyciskając się lekko do jego ramienia. Jak można tak świat oczerniać? Czy nie byłeś sam żonaty? Musiałeś chyba kochać.
— To niema żadnego znaczenia, moja kochana. Czy wiesz, jak ja się ożeniłem? Pewnego pięknego dnia zakręciła mi głowę ładna i świeża dziewczyna. Wyobraź sobie: piersi, które przy oddychaniu skakały pod stanikiem, długie rzęsy, które przysłaniały oczy, kiedy się rumieniła, policzki — krew i mleko; bielutka jak kwiat szyjka, która mogła uchodzić jako symbol niewinności, i miękkie, delikatne rączki... Niech mnie djabli porwą! Wreszcie mama i tatuś, którzy kręcą się koło nas, podsłuchują pode drzwiami i prześladują mnie swojem smutnem spojrzeniem, jak wierny pies. I za każdą wizytą, przy herbacie porusza mnie jej noga, jakby przypadkiem pod stołem; a przy pożegnaniu szybkie, tajemne pocałunki, jednem słowem, byłem stracony. „Kochany panie, przyszedłem prosić o rękę pańskiej córki, to istny anioł“ powiadam pewnego pięknego poranku. A papcio ma już załzawione oczy i pada mi w ramiona. „Kochany przyjacielu, domyśliłem się już tego dawno...“ twierdzi. „Bóg z wami! Proszę, opiekuj się dobrze moim kochanym