Przejdź do zawartości

Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale nikt tak nie nazywał tego płaszcza w obecności jego posiadacza dlatego, że wszyscy bali się jego długiego, ordynarnego języka. Mówił, jak zawsze, brutalnie, z małoruska, z szerokimi gestami, nigdy nie zgadzającymi się z sensem rozmowy, z niedorzeczną składnią zdań, zdradzającą byłego seminarzystę.
— U nas w bursie tak rzeczywiście, walili. Chcesz, czy nie chcesz, bywało, a w sobotę, spuszczaj portki! Tak i mówili: Masz rację milutki, prawda — ale no, kładź się... Kiedyś winien — to za karę, a nie winieneś — to dla zachęty.
— No, temu to możebne, że się dostanie porządnie — mówił komendant bataljonu — bo to żołnierze nie wybaczają złodziejstwa.
Ryży oficer szybko zwrócił się do komendanta z chęcią zaprzeczenia, ale się rozmyślił i przemilczał.
Do komendanta bataljonu podbiegł feldwebel z boku i półgłosem zameldował:
— Wasza wysokość, prowadzą tego Tatarzyna.
Wszyscy się obrócili w tył. Żywy czworobok nagle poruszył się bez wszelakiej komendy i uspokoił się. Oficerowie spiesznie poszli do rot, zapinając po drodze rękawiczki.