Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

podszedł do okna i począł patrzeć ze ściśnionem sercem w zimny zmrok jesiennej nocy.
Nagle się wzdrygnął, usłyszawszy z poza siebie ochrypły, słaby głos:
— Inai mam.
Kozłowski szybko się odwrócił. On właśnie w tej chwili myślał o tem, że też ma inai, miłą starowinę inai, od której przedziela go odległość półtora tysiąca wiorst. Przypomniał sobie, że w rzeczywistości bez niej był całkowicie samotny w tym kraju, gdzie mówią łamanym językiem rosyjskim i gdzie on zawsze czuł się cudzym; przypomniał sobie jej ciepłe pieszczoty i troskliwe starania; przypomniał, że częstokroć porwany rwącem a równocześnie niedorzecznem życiem, zapominał całymi miesiącami odpowiadać na jej długie, poważne i troskliwe listy, w których go jednostajnie oddawała w opiekę Królowej Niebios.
Między podporucznikiem a milczącym Tatarzynem zadzierżgnął się delikatny i życzliwy stosunek. Kozłowski zdecydowanie podszedł do żołnierza i położył mu obie ręce na ramiona.
— No, słuchajno przyjacielu, powiedz prawdę, nie ukradłeś czy ukradłeś te buty?