dał jego przyjście, a na powitanie nie szczędził gwałtownych oznak radości.
Wieczorem w dzień wigilii Bożego Narodzenia, gdy się już zmierzchać zaczęło, Staś i Marynia siedzieli koło panny Emilji, która szyła przy oknie, pragnąc korzystać jeszcze z ostatnich błysków dnia.
Dzieci, przejęte uroczystością oczekiwania, tuliły się do siebie i rozmawiały półgłosem jak zwykle, gdy się ma w sercu niejakie wątpliwości.
— Rodzice pewnie zajęci naszem drzewkiem — rzekła Marynia — od rana słyszałam ruch w salonie.
— A ja po szczekaniu Turka poznałem — odparł Staś — że ojciec chrzestny już przyszedł.
— Mój Boże! — rzekła Marynia — co też on nam przyniesie, pewna jestem, że ogród z rzeką. Na rzece będą pływać łabędzie, a dziewczynka będzie je karmić cukierkami.
— Przedewszystkiem panna Maria powinnaby wiedzieć, że się łabędzie cukierkami nie żywią! — zawołał Staś zuchwałym tonem, za jaki go często łajano.
— Zdawało mi się — rzekła Marynia — ale ponieważ jesteś starszy, wiesz o tem lepiej ode mnie.