Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chyba, że nie, mam pięćdziesiąt pistolów, tyle ile mi właśnie potrzeba.
— A twoi towarzysze?
— Myślę, że im także nie zbywa. Każdy z nas wyjeżdżając z Paryża, miał w kieszeni po siedmdziesiąt pięć pistolów.
— Czy zobaczę cię jeszcze przed wyjazdem?
— Pewnie już nie, chybaby zaszło coś nowego...
— Zatem szczęśliwej drogi!
— Dziękuję panu.
I pożegnał Trévilla, więcej wzruszony, niż kiedykolwiek jego prawdziwie ojcowską pieczołowitością dla muszkieterów.
Zaszedł jeszcze do Athosa, Porthosa i Aramisa. Żaden z nich nie powrócił. Służących nie było także i nic nie wiedziano ani o jednych, ani o drugich.
Mógłby wprawdzie dowiedzieć się czegoś od ich kochanek, lecz nie znał damy Porthosa, a tembardziej Aramisa; Athos zaś nie miał jej wcale.
Mijając koszary gwardyjskie, zajrzał do stajen: trzy konie już były na miejscu.
Planchet osłupiały czyścił je zgrzebłem.
— A! panie — odezwał się Planchet, zoczywszy d‘Artagnana — jakże się cieszę, żem pana zobaczył!...
— A to dlaczego, Planchetku?... — zagadnął młodzieniec.
— Czy pan dowierza naszemu gospodarzowi, panu Bonacieux?
— Ja? ani odrobinę.
— O! to bardzo dobrze!...
— Ale skąd to pytanie?
— Skąd? że kiedy pan z nim rozmawiał, ja się przypatrywałem, nie podsłuchując, broń Boże; o! panie, twarz mu się mieniła okropnie...
— Doprawdy!
— Pan był zajęty listem odebranym i nie zwrócił na to uwagi; lecz ja, któremu dziwne przedostanie się tego listu do nas dało do myślenia, ja nie straciłem ani jednej z jego min.
— Jakież to były miny?
— Zdradzieckie, proszę pana.
— Doprawdy?