Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dwojgu młodym ludziom omało serce nie wyskoczyło z piersi.
— Niema nikogo — rzekł Bonacieux.
— Mniejsza o to, wejdźmy w każdym razie do pana, bezpieczniejsi będziemy, niźli tu na progu.
— A! mój Boże! — szepnęła pani Bonacieux — nic już nie usłyszymy.
— Przeciwnie — odparł d‘Artagnan — i to daleko lepiej.
Odsunął taflę z posadzki, która tworzyła z pokoju jego coś nakształt ucha Djonizjuszowego. rozpostarł na ziemi dywan, ukląkł na nim, dając znak pani Bonacieux, aby również, jak on, pochyliła się nad otworem.
— Przekonany jesteś, że niema tam nikogo? — rzekł obcy mężczyzna.
— Ręczę za to — odrzekł Bonacieux.
— I myślisz, że twoja żona?...
— Powróciła do Luwru.
— Nie widząc się z nikim, prócz z tobą?
— Jestem tego pewny.
— W tem grunt... rozumiesz?
— O!... rozumiem, że nowina, którą powiedziałem panu, jest ważna...
— Nadzwyczajnie, drogi mój Bonacieux, nie taję tego bynajmniej.
— Więc kardynał będzie ze mnie zadowolony?
— Spodziewam się.
— Wielki kardynał!...
— Czy pewny jesteś, że żona w rozmowie z tobą nie wymieniła żadnego nazwiska?
— Nie zdaje mi się.
— Nie wymieniała ani pani de Chevreuse, ani pana de Buckingham, ani pani de Vernet?
— Nie, powiedziała tylko, że wyprawiłaby mnie do Londynu dla załatwienia sprawy jakiejś osobistości, wysoko położonej.
— Zdrajca!... — szepnęła pani Bonacieux.
— Cicho! — rzekł d‘Artagnan, ujmując jej rączkę, którą mu bezwiednie oddała.
— W każdym razie — ciągnął mężczyzna w płaszczu — jesteś niedołęgą, bo trzeba ci było udać, iż przyjmujesz