Strona:Album zasłużonych Polaków wieku XIX t.1.djvu/503

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Od tego czasu aż do r. 1815 ks. Falkowski gorliwie pracuje w Szczuczynie, jako nauczyciel, rektor szkoły pijarskiej i jako kapłan. Jeszcze przed wyjazdem za granicę wziął był do siebie na wychowanie głuchoniemego sierotę Piotra Gąsowskiego, którego usiłował wszelkiemi sposobami nauczyć mówić. Z początku, nie znając jeszcze sposobów, używanych w tym razie przez głośnych w Europie współczesnych mu uczonych francuzów: Karola de l’Epée i Sicard’a, a także niemca Samuela Heinicke’go i innych, Falkowski nie mógł otrzymać żadnych rezultatów praktycznych, tembardziej, że stosował niekiedy środki, bezmyślnie wówczas używane przeciw głuchocie i niemocie, jak np. podcinanie języka, uszu, golenie głowy i t. d. Później dopiero, doszedłszy samodzielnie do wniosku, że przyczyną niemoty jest właściwie głuchota tylko, która uniemożliwia pochwycenie dźwięków, zbadał układ organów mowy i ich ruchy w chwili wypowiadania głosek, a następnie pokazywał uczniowi, jak się wymawia każdy dźwięk, i żądał zaraz naśladowania układu ust i wogóle ruchów narzędzi mowy swego nauczyciela, który jednocześnie pisał odpowiednią literę. W ten sposób po długiej i mozolnej pracy nauczył chłopca wymawiania wielu wyrazów, później pacierza, czytania i pisania, a nawet geografii, arytmetyki, wreszcie kaligrafii i rysunków. Tak świetne rezultaty, otrzymane w tym względzie, zwróciły baczną uwagę Izby edukacyjnej, której ks. Falkowski przedstawił swego ucznia i złożył opis użytej przez siebie metody. Wskutek tego Izba poleciła mu udać się do Wiednia dla zbadania systemu, używanego przy nauce głuchoniemych w instytutach zagranicznych. Otrzymawszy od znanego filantropa, Staszyca, wówczas prezesa Towarzystwa przyjaciół nauk w Warszawie, 1800 złp., udał się w r. 1815 w podróż, wziąwszy z sobą trzech chłopców głuchoniemych, aby natychmiast nabyte wiadomości teoretyczne stosować w praktyce w mowie ojczystej. Pół roku upłynęło Falkowskiemu w Wiedniu na nieustannych studyach w częstym przytem niedostatku, z którego ratowała go pomoc pieniężna ks. Lubomirskiej; dzięki jej mógł się on sam utrzymać za granicą i zabranych chłopców wyżywić. Oprócz studyów specyalnych nad nauczaniem głuchoniemych, Falkowski nie zaniedbał korzystać z wykładów pedagogiki w Wiedniu, przytem kształcił się tamże w naukach przyrodniczych, zwiedzał po miastach niemieckich muzea, a po wsiach — gospodarstwa wzorowe. Po złożeniu w Instytucie wiedeńskim egzaminu z umiejętności nauczania głuchoniemych, przybył do Krakowa, gdzie w r. 1816 otrzymał stopień doktora filozofii na mocy dysertacyi De instructione surdorum et mutorum; wkrótce potem został członkiem korespondentem krakowskiego Towarzystwa naukowego.
Po powrocie do Warszawy i po złożeniu przed specyalną komisyą z S. B. Lindem na czele szczegółowego sprawozdania ze swego pobytu za granicą, ks. Falkowski otrzymał nominacyę na dyrektora Instytutu głuchoniemych i ociemniałych, otwartego w tym czasie przy szkole w Szczuczynie. Tam udał się nasz filantrop, ale wkrótce potem wypracował obszerny memoryał, w którym wskazuje konieczność przeniesienia tego zakładu ze Szczuczyna do Warszawy. Komisya wyznań i oświecenia publicznego uwzględniła ten projekt i już po roku ks. Falkowski przybył razem z wychowańcami swymi do stolicy, gdzie zamianowano go rektorem Instytutu głuchoniemych, otwartego w r. 1817. Nowy ten zakład, wzięty na etat rządowy (12,000 zł. rocznie), otrzymał prawa ówczesnych szkół wojewódzkich i mieścił się najpierw w oficynie pałacu Kazimierowskiego.
Z wielką energią i wytrwałością zabrał się ksiądz rektor do pracy w umiłowanym gorąco przez siebie zawodzie, zwalczając różnorodne przeszkody, które się co chwila nastręczały; najdotkliwiej bezwątpienia dawał się uczuć brak środków materyalnych; przeznaczona przez skarb suma okazała się zbyt szczupłą, by można było utrzymać zakład przy zwiększającej się co rok liczbie wychowańców (w r. 1821 Instytut liczył już 41 uczniów i uczennic). Ksiądz Falkowski całą swą pensyę rektorską w ilości 4,000, a później 6,000 zł. przeznaczył na potrzeby Instytutu, przytem uciekał się niejednokrotnie do ofiarności publicznej. Zdarzało się czasem, że niektóre niezbędne sprzęty pokojowe sam własnoręcznie robił z wyproszonego materyału. Ofiary publiczne płynęły bardzo skąpo, ogół bowiem nie rozumiał jeszcze całej doniosłości podobnej instytucyi dobroczynnej i zbywał byle czem jej założyciela, który niekiedy był narażony na bolesne szyderstwa. Tak np. jeden z młodych arystokratów