Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A to co znowu? — krzyknął ogrodnik, otwarł drzwi gwałtownie, straszliwym wzrokiem zmierzył zbladłego ze strachu kucharza, a plondrujących chłopaków za uszy brał i za drzwi wyrzucał. — Psia-cię-mać, łajdaki, nicponie, zamki mi tu będziecie odbijali?... A wara od ogrodu!
On jeszcze nie skończył, kiedy ogrodniczka już głos podniosła i zaczęła kucharzowi maścić, wycierać kapitułę, że aż uszy bolały słuchać. Przyskakiwała do niego, zaglądała mu w oczy, podobno wyraźnie w twarz plunęła.
Widział pan Filip, że już pierzchła cała rzesza, która z nim przyszła ścigać zająca, przeto osamotniony nie chciał się narażać na niechybnie jak najgorsze skutki stawienia oporu i w milczeniu wykonywał bardzo zręczny odwrót. Dopiero kiedy się już znalazł pod kuchnią, wzniósł w górę prawicę i pogroził nią ogrodniczce, co miało znaczyć, że kuchnia wypowiada wojnę ogrodowi.
Pan Filip powrócił wściekły z tego polowania. Ale cóż się stało z zającem?
Gwiazdką nadziei, która błysnęła więźniowi w czterech ścianach domku, było okienko niewielkie, rzucające mdłe światło na kupy nasienników. Rośliny, zwierzęta, ludzie ku słońcu się garną. Niepokojony przez wrzawę oblegających, wylazł na piramidę nasiennych łodyg,