Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdyby to po wsze czasy tak dobrze było na świecie!
Niestety, przyszli jednego dnia żniwiarze, jęli płoszyć, wypędzać szaraka z tego raju, istnego zapiecka u Pana Boga! Żniwa raźno szły naprzód i on przed sierpami z łanu na łan pomykał, aż mu nareszcie zabrakło schronienia. Po świętym Bartłomieju pełno golizny na polach i życie zajęcze leży coraz bardziej na wierzchu. Jednakże mógł jeszcze dać nura w proso, kartofle, rzepę, buraki.
Świat powoli zmieniał barwy: szarzał, płowiał, tracił blask i stawał się chłodny. Różne zwierzęta domowe wałęsały się po rżyskach, rolnicy orali, sieli, i zaczynało być bardzo ciasno zającowi w tej polnej ojczyznie.
Jesień! Więdną i spadają powoli liście z drzew; jedne się mienią w słońcu jakby bursztynowe, inne krwawą jakąś czerwonością połyskują. Poblakły łąki z wygolonemi czuprynami, zszarzały, wytarły się rżyska, jeszcze niedawno złotem połyskujące. Ziemia w swej barwie robi się podobna do skórki zajęczej, lisiej, do piórek kuropatwich. Tylko jeszcze owe liście drzew, krzewów, ostatnie na niej szmaty, i jagody głogów, jarzębiny, kaliny, albo ciemno-granatowe tarki. Dniem, nocą, lecą żórawie, dzikie gęsi, i popod chmurami słychać ich głosy. Przeciągają ogromne stada ptaków śpie-