Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 24 —

Zapuścił się w gąszcze i po jakiejś chwili stanął oko w oko naprzeciwko Jaśka Tetery z Malwicz.
Dwaj bracia spotykali się niekiedy, jeden drugiego witał zdaleka, uchylając czapki; ale nigdy między nimi nie przyszło do rozmowy. Tetera był to pan w porównaniu z Malwą: miał zagrodę, parę koni, krowy, trzodę chlewną, owce. Strzelec widywał, jak przed kościół zajeżdżała w święta Teterzyna i trzy jej córki — w kapeluszach, rękawiczkach, z parasolkami. Wiedział, że jest stryjem tych dziewczyn, a nie śmiałby się do nich zbliżyć w swojej kapocie starej, podartej. „Tylko Pan Bóg nie stoi o to, jak się kto ubiera“. One też udawały, że go nie widzą, nie wiedzą, co za jeden. Podobały mu się jednak. „Dziewuchy, jak łanie! Zawszeć to krew ta sama“. Nie wiedział jak im na imię; tylko jedna z nich najurodziwsza, przypominała mu rysy nieboszczki matki. „Gdy Pan Bóg kogo od dziecka na sieroctwo skazuje, to go w dobroci Swojej ciężko doświadcza“.
A teraz oto stał naprzeciw niego Jasiek Tetera i pierwszy wyciągnął rękę, mówiąc:
— Cóż ty, braciszku; ciągle tak odemnie stronisz?
Pierwszy raz w życiu człowiek przemawiał do Malwy „braciszku“ i robił mu wyrzut za obojętność — jak gdyby on, Tetera, kochał