Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

natrętowi niechęć, nawet pogardę. Szlachcic z Malwicz, mając cel główny na oku, znosił czas jakiś wielce uszczypliwe docinki, a nareszcie — prawie wyrzucony za drzwi — przestał wstępować do kuźni i już tylko około niej przejeżdżał. Również i przejazdy takie niecierpliwiły kowala, który sobie w myśli zadawał pytanie: „Co znaczy, że ten nicpoń od jakiegoś czasu wieczorami jeździ do Morzelan? Dawniej tego wcale nie bywało... Ej, czy aby nie jakie złodziejskie przepatrywanie!“
Umysł ludzki, nawet przy najcięższej pracy młota, nie odpoczywa widać: tworzy sądy, wnioski, stawia sobie i rozwiązuje przeróżne zagadnienia...
Raz, jakoś pod koniec lutego, Tetera przejeżdżał wieczorem saneczkami, a natarczywy Uduś z niezmiernym wrzaskiem odprowadzał go precz za kuźnię.
— Józek, rzuć robotę, skocz raźno za temi sankami, zobacz, dokąd ten obieś pojedzie! — zawołał kowal na swego pomocnika.
Kowalczyk, uszczęśliwiony, że się może wyrwać i na powietrzu odetchnąć, poskoczył co tchu starczyło, a gdy po niejakim czasie wrócił, w te słowa zdał sprawę:
— Odprowadziłem go za wieś, dopóki nie wjechał na boczną drożynę, która idzie ku lasowi!