Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zdjął z ramienia strzelbę, złożył się i wypalił, a pies raz tylko zawył i padł na roli, gdzie tak długo pracował
— Plebański! — szepnął Malwa.
— Choćby nawet biskupi, — odrzekł obojętnie Konstanty, zabierając się do nabijania strzelby.
Nazajutrz rano pan rządca wezwał Malwę do siebie i, zanim mu pensyę wypłacił, palnął kazanie.
— Wiedziałem, że jesteś rozlazły ciemięga, głupie ciele — osieł dla ciebie za dużo!... Tymczasem dowiaduję się o twoich bezwstydnych przechwałkach, jakobyś rozmyślnie działał na szkodę skarbu, w porozumieniu ze złodziejami leśnymi i kłusownikami.
Były strzelec morzelański otwarł szeroko usta, chciał coś powiedzieć; ale rządca wręczył mu pensyę i, ruchem gwałtownym drzwi ukazując, zawołał ostro: „Ruszaj, bałwanie!“