Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w blizkości dziatek, a kiedy niekiedy przybywała, ażeby pokarmić syna i córkę. Młodziutkim zajączkom życie już teraz wydawało się bardzo długiem, zwłaszcza gdy matka, uciekając za najmniejszym szelestem, wpajała w dziecięce serca nauki strachu.
Zaświeciło jaśniej słońce, od jego ciepła zaszumiały wody roztopów i matka puściła się na jakąś dalszą wędrówkę. Małe poczęły łazić, podlewane wodą, gramoliły się od kępki do kępki, używały nieustannie zimnej kąpieli: pierwsza woda w uszach.
Przyleciały i bociany; jak się pokazało, przyleciały zawcześnie, a jeden z nich bardzo wygłodzony odbywał nieustanne poszukiwania na łąkach. Spotkał on skuloną w troje zajączkę-niemowlę i wziął ją widać za stworzenie zbliżone do żaby, gdyż ugodził potężnie z góry dziobem między słuchy. Biedactwo odurzona tym ciosem, porywała się, podskakiwała, jak żaba, a bocianisko krok w krok szedł za nią na swych szczudłach i kuć w głowę przestawał. Spadła na wznak w kałużę, merdała nóżkami, kwiliła nadzwyczajnie żałośnie. Widział to wszystko z oddalenia brat, gaszek, czuł w sobie strach ogromny i tem lepiej przycupnął: tak się w łąkę wtulił, że go znać nie było. Dopiero na krzyk dziecka przybiegła matka i z miną tak groźną, na jaką stać zająca, skoczyła bocianowi do oczu, dała