Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w lesie Jaśka Teterę... Co prawda, Jaś sobie za dużo pozwala, a rządca ma jakieś takie oczy, co człowiekowi w duszy świdrują. Może on i wie o tej sośninie, dębinie?... Przysłał kiedyś po mnie chłopaka — idę, a serce mi wali: „pata-taj, pata-taj“... — Malwa — powiada — za strzelca służysz, a lisy po polach morzelańskich chodzą jak owce! Rozkopywać jamy, wykurzać, truć, strzelać! — O lisach ze mną mówił, a tak patrzał, jakby wiedział o sprawkach Tetery. Na łgarza, krętacza, wyszedłem przez brata.
Tak się wałęsał Malwa do wieczora i nic nie zastrzelił, tylko markotność w duszy jego coraz bardziej wzrastała. Stanął pod zagajnikami, łyknął gorzałki, zagryzł chlebem i za krzakiem przysiadł na piętach: „Może wychodnego zajączka upoluję tutaj.“
Rzecz dziwna, Malwa nie poszedł dzisiaj w stronę starego boru, gdzie się podług umowy zawsze teraz schodził z bratem Teterą. Jeszcze przedwczoraj tam się spotkali i Jasiek tak przekonywał Kubę: „Pan Bóg dlatego dał dużo bogaczom, ażeby biedni mieli z czego uszczknąć. Morzelany — duże państwo, nie znać wcale, gdy kto w lesie zetnie choicę, czy dębczaka“. Strzelec się opierał, zatkał sobie uszy, zamrużył oczy, a Tetera znowu zwalił ślicznego dębczaka. „Co moje sumienie jest warte?“ Ile razy się spotkał z bratem, zaw-