Strona:Adolf Dygasiński - As.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, tak, trzeba złemu zaradzić! Nieszczęście!
Swojewski miał w Warszawie przyjaciela z lat dawnych, kolegę biurowego, dziś jak i on emeryta, Ryszarda Bodzęckiego, którego koledzy przezwali byli niegdyś Ryszardem Lwie-Serce. Nie lwie, ale prawe ludzkie serce posiadał ten człowiek, jeden z takich, co się to o nich mówi: — „Można na nim polegać, jak na Zawiszy!“ — Bodzęcki, przeszło siedemdziesięcioletni starzec, ostatki życia swojego poświęcał obecnie rozmyślaniom nad tem, jak ulepszyć ustawy w różnych towarzystwach dobroczynnych, ażeby wsparcia otrzymywali tylko rzeczywiście ubodzy ludzie; a z pomiędzy wszystkich stowarzyszeń w Warszawie najwyżej stawiał Archikonfraternię Literacką, której był członkiem. Chudy, kościsty, zawsze wyprostowany, miał wzrok surowy, wyraz pociągłej zmarszczonej twarzy niezwykle ostry. Mimo starości nie był gadułą, lecz mówił zawsze krótko, zwięźle, wyraźnie.
Do niego to przybył Swojewski z ojcowskim bólem w sercu i bez żadnych ogródek wyznał otwarcie, co zaszło, a na zakończenie dodał ze wzruszeniem:
— Dajże mi radę, Ryszardzie, co mam przedsięwziąć!
„Ryszard Lwie-Serce“ uważnie wysłuchał całej przemowy kolegi, żądał wyjaśnienia co do niektórych szczegółów, poczem rzekł:
— Zawsze się działy takie rzeczy i zapewne dziać się będą; na to niema lekarstwa, — żaden ojciec, żadna matka nie upilnuje! Swoją drogą ty nie możesz tego brać lekko i owego zalotnika musimy do odpowiedzialności pociągnąć... Kto pannie naznacza schadzkę, oświadcza jej się i całuje ją przy wyznaniu miłosnem, ten się nieodwołalnie