Strona:Adolf Dygasiński - As.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— On łajdak powinien znać ludzi swojskich, co nie od dzisiaj są w tym domu!
Było to w połowie czerwca. Po wielce nieznośnych dziennych skwarach ludność Warszawy z nadzwyczajnem upragnieniem poszukiwała wieczorami orzeźwiającego wytchnienia pod gołem niebem. Wszystkie ogrody i ogródki, aleje Ujazdowskie, park w Łazienkach, Saska Kępa roiły się wtedy od ludzi. Jednego takiego wieczoru również i Zabrzeska używała świeżego powietrza razem z prawie nieodstępną już teraz przyjaciółką swoją, Garlewską; As znajdował się także w ich towarzystwie. Miły chłód Łazienkowskiego parku sprawiał, iż się jakoś nie chciało opuszczać tej ustroni, chociaż już jedenasta godzina wybiła i w oddaleniu dawał się słyszeć niekiedy przeciągły huk grzmotu. Bardzo ożywiona pani Konstancja opowiadała właśnie zajmującą, bogatą w zdarzenia historję swego pożycia z mężem i od czasu do czasu przeplatała to opowiadanie wykrzykiem:
— Ah, moja droga, gdybym po raz wtóry wyszła zamąż, wiedziałabym już teraz, co mam robić.
— Daj mnie radę, której, jak widzisz, bardzo potrzebuję! — rzekła cichym głosem towarzyszka.
— Toby ci się na nic nie przydało, gdyż koniecznie potrzeba samej takie rzeczy przeżyć...
— I ty, Kociu, mając dowody, że on cię zdradzał, byłaś obojętną?
— Gdzie tam! Wyrabiałam najstraszniejsze sceny zazdrości, jemu swoją drogą, a jej swoją. Popełniłam największe w świecie głupstwo, jakie tylko być może!
— Jakto głupstwo? Więc mężowi wolno bezkarnie być niewiernym?
— Daję ci słowo honoru, że wszyscy mężowie bez wyjątku są to skończone łajdaki! Jeżeli