Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Drapaliśmy się dobrze z jakie dwie godziny po niewygodnych kamienistych ścieżkach, ja nudzony nieustanną rozmową mojego towarzysza, dręczony widokiem Lodzi, opierającej się na ramieniu Santa Floreza i prowadzącej coraz to więcej ożywioną rozmowę, zmęczony nieprzyjemną drogą i rozdrażniony coraz to bardziej wkradającem się w serce uczuciem zazdrości, kipiałem od wewnętrznego gniewu.
Jedynie widok pana Bąbalińskiego, upadającego na siłach z powodu swej olbrzymiej korpulencji, obcierającego lejący się obficie pot z czoła, wzdychającego, a nie śmiejącego się skarżyć głośno, przywodząc mnie mimowolnie do śmiechu, przynosił mi niejakie roztargnienie.
Przecież stanęliśmy po tylu trudach na najwyższym szczycie, który nosi nazwisko Katzenkopf i jest uwieńczonym niewielką piramidą kamienną, na której tysiące wędrowców zapisuje swoje nazwisko.
Co za widok uderzył nasze oczy! Na chwilę zapomniałem o mojej zazdrości i stanąłem jak wryty, nie wiedząc, gdzie spozierać. Pod nogami w całej rozciągłości pasmo piętrzących się wzgórz Schwarzwaldu, czarne wierzchołki, wpół pokryte mgłami doliny, słowem nieprzejrzana panorama wąwozów i lesistych szczytów, daleko na południu majaczące szczyty śnieżnych Alp szwajcarskich, a na zachód za kilkoma kondygnacjami coraz to łagodniej spływających pagórków, nieprzejrzana