Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tania, te tysiące wykrzykników i pytań przeplatanych uściskami, któremi mnie moja Lodzia obsypie.
Po dziesięciu miesiącach rozłączenia, co za rozkosz, co za upojenie! To pierwsze przyjęcie wynagrodzi mi wszystko, com dotąd przebolał, przecierpiał. Czyż może być większe szczęście nad to, którego się doznaje wobec uszczęśliwionej swym powrotem kochanki!
Tak rozmyślając, dobiłem się wieczorem do Borowca. Chcąc zrobić zupełną niespodziankę, wysiadłem z bryczki, która mnie wiozła, przy karczmie, a sam przez furtkę dostałem się do ogrodu.
Smutno wyglądał wspaniały park borowiecki! Ogołocone z liści drzewa trzęsły się jak w febrze w podmuchach wiatru, chrzęszcząc nagiemi konarami, pochmurne niebo odbijało żałobnie od rozesłanego białego całunu śniegu, ciemno, mroźno i wietrzno, a ja jak złodziej, z bijącem sercem skradałem się po skrzypiącym pod nogami śniegu do ogrodowych drzwi pałacu.
Ciemność nie dozwalała mi nic widzieć z początku, ale stanąłem wkrótce przed samym domem, nie dostrzegając żadnego światła w oknach. Wszędzie ciemno, pusto i głucho, ani śladu ruchu i życia, chociaż jeszcze nie było dziewiątej godziny.
Obszedłem dom naokoło, wszędzie tak samo. Psy tylko, dosłyszawszy szelest moich kroków, rzucały się na mnie, zajadle naszczekując, lecz wkrótce mimo ciemności i długiego niewidzenia, poznały dawnego znajomego, zaczęły się łasić do