Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sznych wrażeniach przesypiałem życie. Nieznacznie, mało po mału, z łych chwytanych w locie i rzucanych na stos jeden iskier, wyrosła jedna wielka silna namiętność, do jakiej nie przypuszczałem, że będę zdolnym, namiętność, odejmująca mi możność rachuby i rozumowania, wobec której wszystkie plany konsekwentnego postępowania w osiągnięciu mego skarbu w przyszłości jak mgły się rozwiały. Zacząłem żyć teraźniejszością bez myśli o jutrze, upojony wrażeniami, które każdy dzień przynosił, uszczęśliwiony pielęgnowanem w własnej piersi uczuciem i pragnący tylko przeciągnąć w wieczność ten stan rozkosznej ekstazy. Parę godzin spędzonych w Borowcu dostarczały mi dostatecznego na resztę dnia zapasu szczęścia, kilka spojrzeń, kilka uśmiechów panny Leokadji, jeden tęskny mazurek Szopena, jedna zanucona na pożegnanie śpiewka, były dla mnie najwyższemi skarbami, które unosiłem do Wulki, marząc o nich przez noc całą i wyciągając nich różne dla siebe wróżby. A jednakże mimo całego szału i upojenia w jakiem zostawałem, czułem przecież instynktem raczej a nie zastanowieniem, że interesa moje, jak to już mówiłem nie idą wcale pomyślnie. Żadnych bowiem z tych symptomatów, które na mnie aż nadto były widomemi, nie mogłem dostrzec na pannie. Owszem w całem jej postępowaniu ze mną mogłem zauważyć najwyższy spokój i nawet pewien przebijający się odcień odczutej wyższości nademną. Nigdy się nie mieszała, ani nie zapłoniła na