Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Napróżno starałem wmówić w siebie pogardę życia, napróżno usiłowałem przeciwstawić własnej słabości rozpacz, miotającą mojem sercem, wzmocnić moją odwagę obrazem zburzonego szczęścia i wytłumaczyć sobie, że nie mam poco żyć dłużej w świecie, kiedy mnie ona kochać przestała, — zawsze ohydne widmo śmierci nie dawało spokoju mojej spłoszonej wyobraźni.
Dobrze to jest być odważnym w chwili niezwykłego podniecenia i zapału, wobec spodziewanej aureoli bohatersko-męczeńskiej, wobec tłumu rozentuzjazmowanych i współczujących widzów, łatwiej wtedy z wdziękiem odgrywać tragiczną finalną scenę życia i drapować się w cezarowską togę spokoju, oczekując nagrody w ogólnym poklasku:
— Jakże pięknie, jak bohatersko umiera!
Ale wyczekiwać zbliżającej się katastrofy w kąciku swego pokoju bez świadków, przed którymi trzebaby było pozować, to rzecz zupełnie inna, pomimo najoczywistszych powodów do wzgardzenia marną egzystencją, czuje się przecież niejaki wstręt do uzyskania ostatecznego spokoju i ciszy dla rozdartego boleścią serca.
Szczęśliwi, którzy w podobnie stanowczych razach mają przynajmniej o kim myśleć i mogą zabić czas, pisząc arkuszowe, patetyczne listy do kochanki lub rodziny, zaczynające się od słów: „Kiedy otrzymasz to pismo, serce moje na wieki bić przestanie“, albo też: „Najdrożsi! Przebaczcie,