Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Upadłem na miękką ziemię i nie zrobiłem sobie wielkiej szkody, lekko się tylko potłukłem lecz nie czując w tej chwili wcale fizycznego bólu, szybko się porwałem i zacząłem uciekać na oślep jak Orest przez Furje ścigany.
Dobrze, że to był późny wieczór i że nikt mnie w tym stanie uciekającego nie widział, bo powalany ziemią, bez kapelusza, z włosem w nieładzie i obłąkanym wzrokiem musiałem mieć wszystkie pozory zbiegłego zbrodniarza.
Dobiegłem bezwiednie w góry, nie chcąc za żadną cenę powracać do mego mieszkania, znajdującego się w tym samym hotelu.
Długo nie mogłem uporządkować moich wrażeń i myśli.
Czekająca mnie honorowa rozprawa z markizem, bezsercowe oświadczenie Lodzi, nadewszystko ów nieszczęsny wybuch — wszystko to bez ładu i składu plątało mi się po głowie.
— Ona mnie nigdy nie kochała! — powtarzałem sobie z rozpaczą — markiza zabiję! Ale cóż mi potem? kiedy jej miłość była tylko igraszką, kiedy ona, u której widziałem ideał prawdy i wzniosłych uczuć, jest kobietą fałszywą, bez serca. Wolę raczej zginąć... Potępiłem sam siebie swoim niegodnym czynem i usprawiedliwiłem niesłuszne dotąd zarzuty. Czyż mogę żyć bez niej, mogęż się wyrzec tego uczucia, które stanowiło całe szczęście moje... może ona nieprawdę mówiła,