Przejdź do zawartości

Strona:A. Lange - W czwartym wymiarze.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tej, cerę mająca barwy cygar hawańskich colorado maduro.
— Ach, nakoniec widzę ciebie — zawołała. — Kocham ciebie, Arfonie.
(N. B. We śnie tracę swoje imię realne — Józef — i nazywam się Arfon).
— Czy ci nie wstyd myśleć o takich rzeczach — odparłem, nie bez awersji patrząc na tego koczkodana. Lepiejbyś się czegoś nauczyła.
— Ale owszem — rzekła na to hawanna — ja umiem gieometrję. — I ujęła mnie za rękę.
Nie, nie wytrzymam takich okropnych widzeń! Zacząłem znowu uciekać bulwarem (tylko się nie obudź — mówiłem sobie). Domów było tu niewiele. Naraz ujrzałem wrota, niby sklepu jakiegoś; otworzyłem je, wpadłem do izby, pośpiesznie zamknąłem. Była to pracownia rzeźbiarska, w której siedział młody człowiek, zapewne artysta — przed cudownym posągiem z białego marmuru: była to postać tanecznicy na paluszkach lewej nogi oparta, prawą niemal poziomo wtył przesunęła, sama z lekka pochylona. Grecką fletnię trzymała w ręku. Dzieło było skończone, ale wynik pracy był ten, że artysta siedział martwy jak posąg z dłutem w ręku, a marmurowa tanecznica żywo się poruszała i, grając na fletni, wzywała mię ku sobie.
— Kochanku mój — wołała.
— Galateo! — krzyknąłem. — Kocham ciebie — kocham na wieki! O, jakżem szczęśliwy.
Istotnie byłem szczęśliwy — znalazłem swoją boginię! Ale była we mnie trwoga, że okropna