Przejdź do zawartości

Strona:A. Lange - W czwartym wymiarze.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzucił zwitki, rozwarszy siatkę, którą wziął był z rąk Hannibala.
Jak gołębie rzucają się na groch, tak się zbiegli ze wszech stron ludzie, walcząc o tajemnicę swych losów; bójki też niemiłosierne były między niemi, ale kto już w ręku miał swe przeznaczenie, ten, choć pokaleczony i krwią oblany, bronił go, jak pies broni znalezionej kości.
Sama ta bójka niezmiernie bawiła króla i obiecywał sobie, że nieraz jeszcze tosamo igrzysko powtórzy — a gdy uciszyła się burza, rozkaz wydano, aby na czoło wystąpili ci, co losy uzyskali. Jakoż, przecisnąwszy się przez zwartą gromadę — stanęło u wrót pałacu sześćdziesiąt i pięć osób, każda ze zwitkiem w ręku, już to czerwonym, już złotym.
— Jakimże to sposobem sześćdziesiąt i pięć? Powinno być na dziś jeno sześćdziesiąt i cztery! Ileś pisał, Hannibalu?
— Sześćdziesiąt i cztery.
A jednak było osób sześćdziesiąt i pięć i każdy wybraniec losu okazał swój zwitek.
— Tajemnica jakaś w tym się kryje.


∗                    ∗

Ustawiwszy w porządku tych sześćdziesiąt i pięcioro osób, straż wpuszczała każdego po kolei. Ten zaś, który był wpuszczony, czyli to pan w złotogłowiu czyli nędzarz w łachmanach, wprowadzony był przed oblicze królewskie z honorami, należnemi księciu krwi — i witany uroczyście.