Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech żyje „kraj Henryka Broniewskiego!“
— Niech żyje! — dźwięcznym głosikiem zawtórowała mu dziewczynka.
Czultun nie zrozumiał tego okrzyku, lecz wydało mu się, że młodzi przyjaciele czują radość w sercu, — taką, jaką odczuwał on — syn pustyni, wojowniczy, dziki jeździec i wódz szczepu bitnych, zuchwałych Czacharów.
Stanął więc w strzemionach i wydał przeraźliwy świst.
Aż konie przysiadły na zadach i jęły strzyc uszami, aż z poza skał wybiegła spłoszona para sajg i rwała w pędzie szalonym, wylękła, przerażona.
Tylko „Łakomiec“ ani drgnął.
Zwolnił biegu, pochylił głowę i spojrzał na dziewczynkę, jakgdyby chciał powiedzieć:
— Tamte konie drgnęły, a ja nie! Cóż dostanę za to?
Po chwili doganiał resztę jeźdźców, głośno chrupał grudkę soli i prychał.
— Sześć miesięcy spędziliśmy w Szamo! — zawołał Henryk.
— Ten czas upłynął jak jeden dzień! — odpowiedział Romek.
— Lecz w mieście przez sześć lat nie zdobylibyśmy tego, czego nauczyła nas pustynia! — dodał starszy brat.