Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopca nie było nigdzie. U stóp moich, w rozpadlinie między pagórkami, stał kołem szereg owych prastarych siedzib kamiennych, a dach na jednej z nich zachował się prawie w całości, tak że mogła służyć za schronienie. Serce zabiło mi, jak młotem, gdy to dostrzegłem. Tam, w tej norze, czatował niechybnie nasz nieznajomy. Nareszcie stałem u progu jego kryjówki — lada chwila mogłem mu wydrzeć jego tajemnicę.
Przybliżywszy się do pieczary tak ostrożnie, jak Stapleton, gdy podchodzi z siatką do upatrzonego motyla, przekonałem się, że istotnie służyła za mieszkanie. Ścieżka, zaledwie utorowana, prowadziła wśród głazów do otworu, zastępującego drzwi. Wewnątrz panowała cisza. Nieznajomy czatował w ukryciu, lub też włóczył się po moczarach. W najwyższem naprężeniu nerwowem cisnąłem papierosa, objąłem dłonią rękojeść rewolweru i podszedłszy szybko do otworu, zajrzałem. Nie było nikogo.
Dostrzegłem natomiast liczne znaki, że nie wszedłem na trop fałszywy. Tu niewątpliwie mieszkał nieznajomy. Kołdry, okryte płaszczem nieprzemakalnym, leżały na tym samym wielkim głazie, gdzie mieszkaniec przedhistoryczny tej siedziby spoczywał zazwyczaj. Popiół tlił się na jakiemś pierwotnem ognisku, po za którem stały sprzęty kuchenne i ceber nawpół wodą napełniony. Szereg pustych puszek po konserwach świadczył, że siedziba była zajęta już od pewnego czasu, a gdy wzrok mój przywykł do panującego dokoła półmroku, dostrzegłem w kącie bochenek chleba i pół butelki wódki.