Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niejednokrotnie chłopca, niosącego paczkę. Co dzień, a niekiedy dwa razy dziennie, mogłem... ale, poczekajno pan... Czy mnie oczy mylą, czy też istotnie porusza się coś w tej chwili na stoku pagórka?
Jakkolwiek pagórek był bardzo odległy, niemniej dostrzegłem wyraźnie mały czarny punkt na zielono-szarem tle krajobrazu.
— Pójdź pan, prędzej! — zawołał Frankland, pędząc na schody. — Zobaczysz na własne oczy i sam osądzisz.
Potężny teleskop na trójnogu stał na płaskim dachu domu. Frankland przyskoczył do lunety i wydał okrzyk radości.
— Prędko, doktorze Watsonie, prędko, zanim minie pagórek!
Istotnie, mały chłopiec, z węzełkiem na ramieniu, wchodził powoli na wzgórze. Gdy stanął na szczycie, ubogo odziana postać jego zarysowała się wyraźnie na tle błękitu nieba. Obejrzał się dokoła szybko i trwożliwie, jakby w obawie pogoni, poczem zniknął za pagórkiem.
— No i cóż? Mam słuszność?
— Oczywiście, jest tam chłopiec, który, jak się zdaje, spełnia jakieś tajemnicze polecenie.
— A nawet policjant odgadłby, jakie to polecenie. Ale nie dowiedzą się odemnie ani słówka; zobowiązuję pana również do tajemnicy. Ani słówka! Rozumie pan?
— Niech pan będzie spokojny.
— Postąpili ze mną haniebnie... haniebnie. Gdy wszystkie fakty zostaną ujawnione w procesie Frankland przeciw Królowej, dreszcz oburzenia wstrząśnie całym krajem. Nic nie znie-