Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Filiżanka, którą podniosłem do ust, zatrzymała się w pół drogi; spojrzałem ze zdumieniem na Barrymore’a.
— Jakto, wiesz, że jest tam jeszcze kto inny?
— Tak, panie; jest jeszcze inny mężczyzna na moczarach.
— Widziałeś go?
— Nie, panie.
— Skądże wiesz, że jest?
— Powiedział mi to Selden przed tygodniem, a może i dawniej. I on się też ukrywa, ale to nie więzień, o ile mogę zmiarkować. Panie doktorze Watson, mnie się to wszystko nie podoba, mówię szczerze... Panie, to mi się nie podoba.
Mówił gwałtownie i z wielką powagą.
— Słuchaj, Barrymore! W tej całej sprawie obchodzi mnie tylko dobro twojego pana. Przyjechałem tutaj jedynie po to, by mu dopomóc. Powiedz mi zatem otwarcie, co ci się nie podoba?
Barrymore zawahał się przez chwilę, jakgdyby żałował poprzedniego wybuchu, lub nie umiał na razie wyrazić swoich uczuć.
— Wszystko, co się tam dzieje, panie! — zawołał wkońcu, wskazując ręką w stronę okna, wychodzącego na moczary. — W tem jest coś złego, tu się knuje jakieś podłe łotrostwo, przysięgnę! Byłbym uszczęśliwiony, panie, gdyby sir Henryk chciał powrócić do Londynu.
— Ale cóż cię tak niepokoi?
— Niech sobie pan przypomni śmierć sir Karola! Osobliwa to była śmierć, wnosząc z tego, co mówił sędzia śledczy. Niech pan także weźmie pod uwagę odgłosy na moczarach w nocy. Niema w całej okolicy człowieka, któryby tam