Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

widocznie bardzo zajęty ostatniemi czasy, bo otrzymywałem z Baker Street nieczęste i krótkie liściki bez komentarzy do przesyłanych przezemnie wiadomości, ze wzmiankami zaledwie o mojej misji. Niewątpliwie ta sprawa szantażu pochłania go całego. A jednakże ten nowy szczegół powinien stanowczo zwrócić jego uwagę i pobudzić na nowo zajęcie dla naszej sprawy. Chciałbym, żeby był tutaj.

17 października.

Deszcz lał przez cały dzień jak z cebra, chłoszcząc liście bluszczu, wijącego się na murach zamku i spływając po szybach. Mimowoli przyszedł mi na myśl zbiegły więzień, bez dachu, na ponurych moczarach, gdzie dął wicher lodowaty. Nieborak! Jakiekolwiek były jego przestępstwa, nie trzeba zapominać, że cierpiał już tyle, iż w części odpokutował za nie. A potem to wspomnienie wywołało inne — twarz dostrzeżoną w dorożce, postać na szczycie skały. Czy i on — ów nieznany opiekun, ów tajemniczy przyjaciel — był również na dworze, śród tego potopu?
Wieczorem otuliłem się w płaszcz nieprzemakalny i, z głową pełną dręczących myśli, chodziłem długo po moczarach. Deszcz smagał mnie po twarzy, wicher z przeraźliwym świstem wpadał w uszy. Niechaj Bóg ma w swojej opiece tych, którzy wchodzą teraz na trzęsawisko Grimpeńskie, bo nawet twardy grunt staje się już mokradłem.
Odnalazłem Czarny Szczyt, na którym dostrzegłem samotnego strażnika, i z tego skalistego wierzchołka rozglądałem się po pustkowiu